sobota, 24 lipca 2010

16-06-2010

Dzień zaczął się… trudno właściwie powiedzieć czy późno czy wcześnie :) Zmiana stref czasowych robi swoje, ciężko się przestawić o skromne 6 godzin. Do tego ogólne zmęczenie podróżą, po której trudno przyszło mi zasnąć, wrażenia, nowe miejsce i początki jakiejś infekcji u mnie robią swoje, niełatwo wstać z łóżka. Ale przecież jesteśmy w Nowym Jorku, szkoda każdej minuty! Zatem tuż po śniadaniu zabieramy się luksusowo samochodem do miasta. Drogi, owszem, mają szerokie, ale czy lepsze niż u nas? Dziur tu pod dostatkiem :) Po kilkunastu minutach jazdy na horyzoncie w końcu pojawiają się pierwsze drapacze chmur. Nareszcie można uwierzyć, że naprawdę jesteśmy w Nowym Jorku! :) Rozpoznajemy Empire State Building i Chrysler Building. Cieszę się jak dziecko :) Nasi gospodarze pokazują nam swoją firmę, później zaś Marzena zabiera nas Potem przesiadamy się do metra i kierujemy się na Times Square. WOW! Tłum, hałas, zamieszanie i te setki kolorowych reklam, które są wszędzie. Robi wrażenie. A pewnie jeszcze większe wieczorem, ale to akurat sprawdzimy może kiedy indziej, teraz idziemy do Planet Hollywood odebrać nasze New York Passes. Ten mały kawałek plastiku pozwoli nam przez następne 3 dni cieszyć się darmowym wstępem do większości atrakcji tego miasta. Dziś – ulgowo, aklimatyzacja. Spacerkiem wybieramy się do Central Parku, oczywiście głównie w poszukiwaniu pomnika Alicji w Krainie Czarów. Cały park – faktycznie jest oazą spokoju w tym zwariowanym mieście. I każdy znajdzie coś dla siebie – boiska, place zabaw, kafejki, łódki i hektary trawników na których wspaniale się leniuchuje. Sprawdzone! J Po lenistwie stwierdzamy, że czas coś wrzucić na ruszt, idziemy zatem na poszukiwania. Błąd numer jeden – długi czas szłyśmy słynną 5th Avenue, naiwnie rozglądając się za czymkolwiek jadalnym, ale wokół tylko jakieś Diory, Cartiery i Chanele. Zgroza :) Dopiero po dobrych kilkunastu minutach rozsądnie zmieniłyśmy trasę na coś bardziej „podrzędnego”. Przy okazji wyszło na jaw, że z obsługą McDonalds’a jest tak samo ciężko się dogadać, jak z rezerwacją w Radissonie w Los Angeles :) Po lunchu pokręciłyśmy się jeszcze po sklepach z pamiątkami i zarządziłyśmy ewakuację – korki, dzikie tłumy i zamieszanie przerosły naszą wytrzymałość. Powrót do domu zaowocował naszym błędem numer dwa tego dnia. Okazało się, iż wbrew zdrowemu rozsądkowi, odrobinie logiki oraz umiejętności czytania – wybranie autobusu jadącego we właściwym kierunku jest nie lada wyzwaniem J Na szczęście kierowca autobusu okazał się wyjątkowo wyrozumiały i nasz pierwszy samodzielny powrót do domu przeszedł nam w miarę bezboleśnie. Na dobry koniec dnia – kolacja w knajpce sushi, było super, mimo iż nasza kelnerka miała focha

czwartek, 22 lipca 2010

15-06-2010


Jesteśmy. Zmęczone, potargane i generalnie mało wyjściowe. Lot Warszawa-Amsterdam – godzina i 50 minut. Towarzystwo grupy ING niezalecane nikomu. Wędrówka po niemal całym terminalu w poszukiwaniu kolejnego samolotu. W pamięci na długo pozostanie monotonne nagranie "Mind your step" przy ruchomych chodnikach. Półtorej godziny czekania. Lot Amsterdam-Nowy Jork – 7 godzin i 15 minut. Samolot wielki jak stodoła, przepyszne żarcie i nieciekawi sąsiedzi. Przed lotniskiem – rozczarowanie – gdzie ten Nowy Jork??? Przelatujemy nad hektarami zielonych osiedli i nad szczerym polem, które potem, ku naszemu zdziwieniu okazało się być właśnie JFK. Nawet na horyzoncie nic nie przypomina Nowego Jorku. Składamy reklamację J W końcu, po przejechanych kilometrach po płycie lotniska dobijamy do terminala. W środku – kolejka jak diabli, a to tylko pewnie ze 2 samoloty do odprawy.. American size :) Przed nami – najważniejsza bitwa – immigration officer. Trafia nam się kawałek drania, magluje mnie i Sylwię, jest raczej mało sympatyczny, to od niego dowiadujemy się, że Queens nie jest w Nowym Jorku.. Zaczynam się stresować, co negatywnie wpływa na moje zdolności komunikacji w obcym języku. Drań w końcu przybija nam pieczątki wizowe, trochę jakby z łaski. Co ciekawe, Asia zupełnie nie miała problemów. Moze dlatego, że to jej druga wizyta w tym kraju, a może dlatego, że podchodzi szefowa naszego urzędnika, która okazuje się być Polką :) Nareszcie możemy radośnie zacytować reklamowe billboardy – Welcome to the United States! Na szczęście na bagaże nie musimy długo czekać. W hali przylotów czekają już nasi przemili gospodarze - Marzena i Tadeusz, pakujemy się do samochodu i jedziemy do domu! Po drodze rozglądamy się ciekawie, chłonąc wrażenia i ciesząc się jak dzieci :) Mijane widoki nijak nie przypominają klasycznych obrazków Nowego Jorku. Małe urocze domki w stylu brytyjskim, żadnego McDonalds’a po drodze… niewiarygodne! Tylko niektóre samochody – wielkie ciężarówki i żółte taksówki – wyglądają znajomo. Dojeżdżamy do Queens, gdzie jest cicho i spokojnie. Mimo zmęczenia, dzielimy się z gospodarzami wrażeniami z podróży i planami na następne dni pobytu, miłe pogaduszki przeciągają się do późna. W końcu jednak zmiana stref czasowych - skromne 6 godzin do tyłu - zaczyna robić swoje. Pakujemy się do łóżek i odpływamy... gdzieś tam, w dalekiej Polsce, ludzie powoli zaczynają się cieszyć końcem dnia pracy :)