czwartek, 22 lipca 2010

15-06-2010


Jesteśmy. Zmęczone, potargane i generalnie mało wyjściowe. Lot Warszawa-Amsterdam – godzina i 50 minut. Towarzystwo grupy ING niezalecane nikomu. Wędrówka po niemal całym terminalu w poszukiwaniu kolejnego samolotu. W pamięci na długo pozostanie monotonne nagranie "Mind your step" przy ruchomych chodnikach. Półtorej godziny czekania. Lot Amsterdam-Nowy Jork – 7 godzin i 15 minut. Samolot wielki jak stodoła, przepyszne żarcie i nieciekawi sąsiedzi. Przed lotniskiem – rozczarowanie – gdzie ten Nowy Jork??? Przelatujemy nad hektarami zielonych osiedli i nad szczerym polem, które potem, ku naszemu zdziwieniu okazało się być właśnie JFK. Nawet na horyzoncie nic nie przypomina Nowego Jorku. Składamy reklamację J W końcu, po przejechanych kilometrach po płycie lotniska dobijamy do terminala. W środku – kolejka jak diabli, a to tylko pewnie ze 2 samoloty do odprawy.. American size :) Przed nami – najważniejsza bitwa – immigration officer. Trafia nam się kawałek drania, magluje mnie i Sylwię, jest raczej mało sympatyczny, to od niego dowiadujemy się, że Queens nie jest w Nowym Jorku.. Zaczynam się stresować, co negatywnie wpływa na moje zdolności komunikacji w obcym języku. Drań w końcu przybija nam pieczątki wizowe, trochę jakby z łaski. Co ciekawe, Asia zupełnie nie miała problemów. Moze dlatego, że to jej druga wizyta w tym kraju, a może dlatego, że podchodzi szefowa naszego urzędnika, która okazuje się być Polką :) Nareszcie możemy radośnie zacytować reklamowe billboardy – Welcome to the United States! Na szczęście na bagaże nie musimy długo czekać. W hali przylotów czekają już nasi przemili gospodarze - Marzena i Tadeusz, pakujemy się do samochodu i jedziemy do domu! Po drodze rozglądamy się ciekawie, chłonąc wrażenia i ciesząc się jak dzieci :) Mijane widoki nijak nie przypominają klasycznych obrazków Nowego Jorku. Małe urocze domki w stylu brytyjskim, żadnego McDonalds’a po drodze… niewiarygodne! Tylko niektóre samochody – wielkie ciężarówki i żółte taksówki – wyglądają znajomo. Dojeżdżamy do Queens, gdzie jest cicho i spokojnie. Mimo zmęczenia, dzielimy się z gospodarzami wrażeniami z podróży i planami na następne dni pobytu, miłe pogaduszki przeciągają się do późna. W końcu jednak zmiana stref czasowych - skromne 6 godzin do tyłu - zaczyna robić swoje. Pakujemy się do łóżek i odpływamy... gdzieś tam, w dalekiej Polsce, ludzie powoli zaczynają się cieszyć końcem dnia pracy :)



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz